Zasadnicze pytanie, jakie musi sobie zadać każdy twórca mierzący się z klasycznym tekstem Mary Shelley, brzmi: „Czy asekuracyjnie krok po kroku, odhaczać po kolei punkty zwrotne powieści, czy może śmiało dorzucić coś od siebie, przystawiając autorską pieczątkę, a może skorzystać jedynie z trzonu historii, tworząc swobodną wariację na temat?”. Bogusław Linda zabierając się za reżyserię polskiej wersji sztuki Nicka Deara opartej na powieści Mary Shelley, musiał w dodatku ustosunkować się do brytyjskiego oryginału wyreżyserowanego przez Danny’ego Boyle’a. Z tej ostatniej pułapki nasz rodzimy twórca wybrnął w bardzo prosty sposób; jak sam przyznał z rozbrajającą szczerością w jednym z wywiadów... nie oglądał sztuki Boyle’a. Gdyby Bogusław Linda próbował pokusić się o rywalizację z „Frankensteinem” wystawionym w 2011 roku w National Theatre, byłoby to zadaniem iście karkołomnym. Scena teatru Syrena jest znacznie mniejsza (podobnie zresztą jak środki finansowe warszawskiego teatru) od wielkiej, wystawnej sceny w National Theatre. O rozmachu inscenizacyjnym w pełnym znaczeniu tego słowa nie było więc mowy. Nie oznacza to, bynajmniej, że polski „Frankenstein” wygląda przy starszym bracie z Wysp, jak ubogi krewny. Tam, gdzie na przeszkodzie stały ograniczenia przestrzeni czy budżetu, na pomoc przychodziło pomysłowe operowanie światłem i dźwiękiem, kreowanie świata videomateriałem wyświetlanym na ścianie (scena pożaru, panorama gór) i scenicznym dymem, działające na wyobraźnię lepiej niż niejedna dekoracja. Także pod względem aktorskim, nasz Eryk Lubos i Wojciech Zieliński nie ustępują w niczym Benedictowi Cumberbatchowi i Jonny'emu Lee Millerowi. A pod względem dramaturgii i energii opowiadanej historii, Linda zdecydowanie wygrywa z Boyle'em...

Eryk Lubos / fot. Krzysztof Bieliński